24.01.2012

„Na południe od Broad” Pat Conroy

„Na południe od Broad” to najnowsza powieść Pata Conroya, autora słynnego „Księcia przypływów”, „Władców dyscypliny” oraz „Muzyki plaży”. Lubię tego autora, więc z miłym uczuciem niosłam do domu ciężki, liczący ponad sześćset stron tom.

Narratorem „Na południe od Broad” jest osiemnastoletni Leo, chłopak nieładny, wstydliwy, nieatrakcyjny, przezywany Ropuchem. Mieszka w Charlestonie, ma białą skórę, ale jego rodzina nie należy do miejscowej śmietanki towarzyskiej z powodu braku pieniędzy. Do osiemnastego roku życia Ropuch nie miał ani jednego przyjaciela i był nielubiany przez rówieśników, a także przez własną matkę. Mając dziewięć lat, znalazł zwłoki ukochanego brata. Kingowie, jak każda rodzina tracąca dziecko, przeżywali gehennę, tym większą, że dziesięcioletni Steve sam odebrał sobie życie, a nikt nie zauważył, że ten na pozór pogodny, towarzyski chłopiec ma jakieś problemy. Co takiego się stało, że dziecko zdecydowało się rozstać ze światem?

Pomimo samotnego, ponurego dzieciństwa Leo umie się przyjaźnić. Wybierając przyjaciół, nie patrzy na ich kolor skóry, pochodzenie i majątek. Do osób mu bliskich zaliczają się między innymi sieroty z gór, które w charlestońskiej hierarchii zajmują miejsce jeszcze niższe od Murzynów, czarnoskóry Ike, homoseksualista Trevor, a także przedstawiciel arystokracji, kapryśny i schorowany pan Canon.

Prawie cała akcja książki rozgrywa się w Charlestonie, ale sporadycznie przenosi się także w inne miejsca, jak San Francisco oraz góry. Podczas podróży Ropuch może zaobserwować, w jak podłych warunkach i  w jakim upokorzeniu umierają chorzy na AIDS i jak żyje biała biedota.

Wadą powieści jest nieudolny początek. Z niewiadomych powodów Conroy „ozdobił” go grafomańskimi metaforami i okropnymi, kwiecistymi opisami. I przyznam się, że po przeczytaniu kilku pierwszych stron miałam chęć odrzucić książkę. Na szczęście wytrwałam. Styl wkrótce się poprawił, pojawiło się tak charakterystyczne dla autora gawędziarstwo, rozległe opisy, przecudowny obraz Południowej Karoliny.

Niefortunny początek to nie jedyna wada książki. Zdarzają się też dłużyzny, zbyt drobiazgowo opisane niektóre sceny, na przykład mycie i masowanie nóg schorowanego staruszka oraz zmienianie pościeli zanieczyszczonej przez chłopaka umierającego na AIDS.

Wielką zaletą książki jest sympatyczny bohater. To ktoś, dla kogo ważna jest przyjaźń, wierność. To ktoś, kogo natura nie obdarzyła ani urodą, ani talentem. To ktoś, kto przez matkę traktowany jest źle, a jednak umie matkę kochać.

Matka narratora raczej nie wywołuje sympatii. Ma bzika na punkcie „Ulyssesa” Joyce'a i co roku bardzo uroczyście obchodzi Dzień Blooma (czyli święto dla miłośników tej książki), o wiele uroczyściej niż urodziny syna. Szaleństwo czytelnicze matki Lea ukazane zostało w bardzo zabawny sposób. I choć Leo i jego ojciec uważają jej ukochaną powieść za przeokropne, niestrawne i pozbawione sensu nudziarstwo, przygotowują na kolację potrawy według przepisów z „Ulyssesa”. I wiecie co? Żadna recenzja nie zachęci tak mocno do sięgnięcia po tę książkę, jak opis kłótni na jej temat w rodzinie Kingów.

Perypetie grupki przyjaciół będziemy mogli śledzić poczynając od roku 1969, od okresu młodzieńczego do wieku średniego Lea. Przekonamy się, jak w miarę upływu lat zmieniło się życie w Charlestonie oraz jak złe dzieciństwo wpłynęło na rozwój bohaterów. Wiele, bardzo wiele postaci „Na południe od Broad” miało za sobą traumatyczną przeszłość: sieroty z gór, Trevor, jego siostra i wreszcie sam Leo, nielubiany przez matkę, badany przez psychiatrów, przygnębiony samobójstwem brata.

I choć nie wszystkie wątki przypadły mi do gustu, choć drażniły rozsiane tu i ówdzie kwieciste metafory, pochłonęłam tę grubą powieść w ciągu dwóch dni. Warto poznać Ropucha i jego dziwaczne otoczenie, przedstawione przez wielkiego gawędziarza Pata Conroya z rozmachem i z sympatią.

---
Napisane 2011-03-11.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz